piątek, 20 grudnia 2013

Dziesiąty, bo nadzieja ma swoje granice

Szlag mnie trafia. Regularnie. Od poniedziałku do niedzieli w godzinach od dziesiątej do trzynastej.
No bo przecież Emily jest taka sympatyczna i nawet w weekendy do ciebie przychodzi. No chyba łaski nikomu nie robi. Jakby nie było - płacisz jej za to.
Co wy tam do cholery wyprawiacie? To się rehabilitacja nazywa? Ciekawe, że ciągle tylko jakieś chichranie słyszę. No tak, zapomniałam, że oprócz tego, że jest miła, jest też ładna i ma świetne poczucie humoru. Zajebiste, kurwa.
Codziennie to samo. Codziennie. Ale dziś to już przechodzisz sam siebie. Bo po wyjściu twojej sympatycznej pani rehabilitantki informujesz mnie, że mam ci pomóc wybrać ciuchy, bo umówiłeś się z nią na siedemnastą. Tak jest, informujesz. To w żadnym wypadku nie jest prośba.
- Nie mogę. Też się dziś umówiłam - stwierdzam, nawet dobrze się nie zastanawiając, co ja właściwie pieprzę.
- Tak? Z kim?
- A co ty taki ciekawy? Grunt, że nie mam czasu ci pomóc, to cię powinno bardziej interesować.

Skończyły się głupie żarciki i wspólne wygłupy. Tego już między nami po prostu nie ma. Nie ma. Twoja rehabilitacja wszystko zmieniła. A ściśle mówiąc - twoja rehabilitantka. Jest idealna. Nie jestem w stanie z tym dyskutować. Poza tym po prostu widzę, że ci się podoba. I że coraz lepiej się dogadujecie.
Czy w tym mieście jest ktoś, z kim mogłabym się spotkać? Skoro wmówiłam ci, że się umówiłam, to faktycznie dobrze by było pójść do kina albo na jakąś inną kawę.
Nie. Nie ma. Pozostaje mi szwendanie się po parku. Ubieram kurtkę, czapkę, szalik. Boże drogi, to jest paranoja. Ja słońca potrzebuję. Z Brazylii w końcu jestem. A tu jest jakaś Antarktyda.
Siadam na ławce i wtulam nos w szalik. Kocham cię, człowieku. Nie potrafię bez ciebie żyć. Ale chyba pora się nauczyć. Ty sobie po prostu śpisz, jesz, oddychasz, podrywasz dziewczyny i nic cię to nie obchodzi.
Po pewnym czasie przysiada się do mnie jakiś facet. Oczywiście najpierw grzecznie pyta czy można - tacy to dżentelmeni w tym Londynie są. Niezłe ciacho, nie powiem, że nie. Ale ma jedną podstawową wadę - nie jest tobą. Siedzę, słucham jak się produkuje i po piętnastu minutach zwyczajnie gościa spławiam. Nie wiem, nie potrafię flirtować, a nawet gadać z facetami i zawierać nowych znajomości. No trudno. Taka już jestem.
Wracam do domu. Ciebie oczywiście jeszcze nie ma. Wiem, co mam zrobić. A po twoim powrocie jeszcze bardziej się w tej decyzji upewniam. Jednak nie zdążam nawet nic powiedzieć, bo dzwoni twój telefon.
- Co?! - krzyczysz, a za chwilę rozłączasz się i mówisz - Ludy rodzi. Jedziemy!
W szpitalu spotykamy się z Oscarem. Dobrze, że tam jest, choć przecież trudno żeby go nie było. Ale dobrze dla nas, bo przynajmniej ktoś pomaga nam w prowadzeniu rozmowy. Kto by podejrzewał, że potrzebujemy interwencji osoby trzeciej?
W pewnym momencie uderza mnie fakt, że wcale niekoniecznie Oscar powinien siedzieć tutaj z nami na korytarzu.
- A ty nie chciałeś może być przy narodzinach swojego dziecka?
- Chciałem - Oscar wyraźnie się peszy. - Ale jestem tchórzem. Jak tam wszedłem i prawie zemdlałem, to mnie wyprowadzili. Jeszcze zanim wy przyjechaliście.
Usiłuję ukryć uśmiech, ale David nie ma takich oporów. Nabija się z Oscara aż miło, a tamten jest tak zestresowany, że nawet nie oponuje. Wreszcie ja też przestaję gryźć się w język.
- Ciekawe czy ty byłbyś taki odważny, gdybyś miał asystować przy narodzinach swojego dziecka.
- Tego pewnie szybko nie sprawdzimy.
- Nigdy nie wiadomo.
Po kilku godzinach oczekiwania, paru wypitych kawach i batonach z automatu wreszcie lekarz oznajmia nam piękną wiadomość. Jest dziewczynka. Oscar wchodzi na salę, z nadzieją, że tym razem nie zemdleje. A my w tym czasie siedzimy. I nawet się do siebie nie odzywamy. Kiedyś... kiedyś to by było nie do pomyślenia. Teraz to na porządku dziennym. Bo nie wiem, o czym mam z tobą rozmawiać. Pytać o twoją randkę? Czy opowiadać o swojej, której nie było?
Dopiero po przeniesieniu Ludy i maleństwa na salę poporodową możemy ją zobaczyć. Nie jesteśmy przekonani czy to dobry pomysł, ale Oscar twierdzi, że sama Ludy nas zaprasza. Wchodzimy więc do środka. Młoda mama, bardzo wyczerpana, ale też bardzo szczęśliwa, leży w łóżku i trzyma w ramionach maleńką kruszynkę. Są śliczne. Obie.
- Zostaniecie oczywiście rodzicami chrzestnymi naszej Pauli, prawda? - mówi Ludy i uśmiecha się delikatnie.
Ona mi to już kiedyś sugerowała. Tak. I imię również. Mrugam gęsto, by ukryć wzruszenie. Nie potrafię jej odmówić. Ty zresztą też. A więc cóż - muszę odłożyć moje plany na później.
__________

Znowu nawalam. Nie dość, że mam u Was zaległości, to ten rozdział był pisany na szybko, a następny pojawi się dopiero po Nowym Roku. 
A na razie: Wesołych Świąt!

piątek, 6 grudnia 2013

Dziewiąty, bo nadzieja jest wystawiana na próby

Ja nie wiem, kto te całe wesela wymyślił. Żeby się kobieta musiała stroić, malować i na koniec jeszcze uśmiechać. Chociaż zna tam ze trzy osoby. Tak, mówię o sobie.
Ale ty jesteś nieubłagany.
- No chodź, będzie fajnie.
No to idę. Jak to ja. Nie potrafię ci przecież odmówić. Przed wyjściem staję jeszcze przed tobą i pytam po prostu:
- I jak?
- No, dziewczyno... - podchodzisz do mnie i łapiesz mnie w pasie. - Cud, miód, orzeszki...
- Ej, ej - nie niszcz mi makijażu - mówię, gdy chcesz mnie pocałować.
Nie no, jasne, tak de facto to może miałabym w dupie makijaż, ale muszę być teraz spokojna, a nie latać z błyszczącymi oczami i dochodzić do siebie pół godziny. Tak więc - trudno. Nie tym razem.

- I co ty będziesz robił na tym weselu jak nawet tańczyć nie możesz? - zastanawiam się głośno, gdy jedziemy taksówką.
- Jak to nie mogę? - protestujesz.
- David... - spoglądam wymownie na twoje kule.
- No dobra, nie mogę... - poddajesz się. - Ale przecież jest tyle innych rzeczy, które mogę robić. Mogę jeść, pić... podrywać dziewczyny...
- Nie wątpię, że skorzystasz z tej możliwości - odpowiadam sucho.
I ja nawet nie mam prawa zrobić ci awantury - przecież nie jesteśmy parą. Przyjaźnimy się. Boże, jak ja nienawidzę tego słowa w kontekście relacji damsko-męskich! Możesz sobie podrywać kogo chcesz i kiedy tylko chcesz. Cudownie. Przygryzam wargi, żeby się nie rozbeczeć, tym bardziej, że dojeżdżamy właśnie na miejsce i powinnam przybrać na twarz promienny uśmiech. Ciekawe jak.
Jednak jakimś nadludzkim wysiłkiem robię to, obserwując ukradkiem wszystkie ładne dziewczyny. A jest ich sporo. Spoglądam na pannę młodą. Jaka ona... zwyczajna. Owszem - ładna, ale wygląda na taką zupełnie normalną. Kiecka bez żadnych udziwnień, fryzura też, makijaż delikatny. I wygląda przeuroczo. A pan młody ma minę jakby wygrał los na loterii.
Czyli zdarzają się jeszcze normalne pary. Właściwie nie trzeba daleko szukać - Oscar i Ludy. Jejku, no oni są kochani. Naprawdę kochani. I tę ich miłość aż widać - i wcale nie mam tu na myśli tego, że Ludy ma już brzuch wielkości beczki i właściwie w każdej chwili może się zacząć akcja porodowa (nawiasem mówiąc, wciąż nie wybrali imienia) - ale w każdym ich geście czy spojrzeniu tę miłość się po prostu czuje.
Ceremonia jest piękna, państwo młodzi promienieją, czegóż trzeba więcej? Spoglądam na ciebie ukradkiem - stoisz i uśmiechasz się delikatnie, patrząc na ołtarz. Wyczuwasz mój wzrok i zwracasz głowę w moją stronę. Chwytasz mnie za rękę i spokojnie wracasz do obserwacji bohaterów dnia.
W jednej chwili świat staje się piękniejszy. Jasne, może nie idealny, ale na pewno dużo bardziej znośny. Czy tak nie mogłoby być zawsze?

Nie. Nie mogłoby. Przerażasz mnie, człowieku, naprawdę. Żadnej z przedziału od 20 do 30 nie przepuścisz. Zabawiasz się na całego. A więc co ja mam robić? Tańczę. Oj, uwierz mi, chętnych nie brakuje, już mnie nogi bolą. Ale co ciebie obchodzi, że podrywają mnie wszyscy twoi niezajęci koledzy, skoro ty się świetnie bawisz w tym damskim towarzystwie.
Taki Cesar Azpilicueta na przykład. Chyba się z nim umówię. A co. Przystojny, młody, wysportowany... i ten... Miły. No. I w ogóle. Jestem dużą dziewczynką, więc czemu nie miałabym się umówić z fajnym facetem? Ty mi tego nie możesz zabronić.
Dobra, spójrzmy prawdzie w oczy. Ciebie to wcale nie obchodzi. I... tak, jestem zazdrosna. Jak zawsze. A, bądźmy szczerzy, ty mi wcale sprawy nie ułatwiasz. Nie jestem w stanie się z ciebie wyleczyć. I chyba nigdy nie będę. 
Czyli co? Tak już będzie całe życie?
__________

Dziewczynki, przepraszam. Ja to muszę robić praktycznie przy okazji każdego wpisu - no ale jakoś się Wam muszę wytłumaczyć, że mnie u Was po prostu nie ma. Bo tak zajechanego tygodnia to jeszcze chyba nigdy nie miałam, dawno się tak dużo nie uczyłam - a i tak pizdę dziś dostałam. Nie ma to jak zrobić kartkówkę w Mikołajki, co nie?