piątek, 28 lutego 2014

Ostatni, bo to już koniec nadziei

Zawsze powtarzałeś, że nie wolno się poddawać i że trzeba iść przez życie z uśmiechem. I w tym jednym miałeś rację. Osiem lat temu widzieliśmy się po raz ostatni. No tak. Wszystko się zgadza. I co - miałam się przez ten czas wyleczyć z ciebie? Zapomnieć? Nauczyć się żyć inaczej? Wyszło mi chyba tylko to ostatnie. I to wyjątkowo dobrze. Jak nic w życiu.
Dwa lata temu urodził się David.
A rok temu Ludy.
Tak, mam dwoje dzieci.
I mam też męża.
Już od trzech lat.
Dlaczego?
Dobre pytanie.
Nie kocham go. Kocham ciebie. Ale nie potrafiłam już dłużej żyć samotnie. Po czterech latach od powrotu tutaj dałam szansę Marcosowi. Znałam go od dawna. Przecież jesteśmy z tego samego domu dziecka. Zanim poznałam ciebie, coś między nami było. Coś. A potem się przeprowadziłam. I wiesz, że on na mnie czekał przez te wszystkie lata? Nie jest taki jak ty. On mnie kocha.
No właśnie... A po roku pobraliśmy się. Skromnie. Bardzo. Przecież żadne z nas nie ma rodziny. Z tym, że moim świadkiem była Ludy. Powiedziała Oscarowi, że chce odwiedzić rodzinę i przyjaciół, i przyleciała na dwa dni. A ja wtedy popełniłam największy błąd mojego życia - jak powiedziała Ludy. A potem obie się popłakałyśmy i pogodziłyśmy z tym wszystkim. Przynajmniej ja.
I tak już żyję. Z dnia na dzień. Dla moich dzieci. 
Bardzo je kocham.
Pracuję, ale już nie haruję tak jak kiedyś. Marcos ma firmę, która nieźle sobie radzi. Niczego nam nie brakuje. Jest w porządku. Dzieci są dla mnie najważniejsze i naprawdę nie wiem, co bym bez nich zrobiła. Dają mi motywację, żeby każdego ranka zwlec się z łóżka, iść do pracy, gotować obiad, sprzątać. Normalne życie. Szkoda tylko, że nie z tym człowiekiem, co powinno.

Wracam do domu. Jest siedemnasta, niosę zakupy. Przystaję przy skrzynce na listy, otwieram ją kluczykiem i wyciągam kopertę zaadresowaną na moje nazwisko.
Twoim pismem.
Nie rozumiem, nie wiem, co to ma znaczyć. Nigdy nie pisałeś do mnie listów. Zresztą czy teraz jeszcze ktokolwiek je pisze?
Wnoszę zakupy do domu i mówię Marcosowi, że muszę jeszcze na chwilę wyjść. Nie mogę przeczytać tego w domu. Tak czuję. Jest tylko jedno miejsce, w którym mogę to zrobić. Cokolwiek by to było, potrzebuję być sama. Kieruję się do mojej dawnej dzielnicy - tej najbiedniejszej z biednych. Siadam na schodach mojego domu. Tu mnie kiedyś odwiedzałeś. Gdzieś tam biegają małe, umorusane dzieci, słyszę w tle ich krzyki i śmiech.
Ale teraz mam w głowie coś innego. Twój list.
Rozrywam kopertę i rozkładam kartkę. Zaczynam czytać.

Cześć. A w zasadzie nie wiem, co się pisze na początek, bo to pierwszy list w moim życiu. Zresztą mocno się zastanawiałem czy go w ogóle wysyłać. Ale wyślę. Takie rzeczy chyba bardziej wypada pisać w tradycyjnym liście niż w e-mailu.
Słuchaj, ja rozmawiałem z Ludy. I ona mi powiedziała, że masz męża i dzieci. Gratuluję. Tylko, że ona powiedziała mi jeszcze, że wyszłaś za niego, bo ja Cię nie chciałem. Nie wiń jej za to, ja to z niej wyciągnąłem. Tak samo jak Twój adres.
Bo Paula, ja Cię kocham.
O ile łatwiej to napisać niż powiedzieć. Tyle lat próbowałem i nigdy mi nie wyszło. Zawsze się bałem. Ciebie się bałem. Twojej reakcji. Bo przecież mogło mi się tylko wydawać, że Ty też coś do mnie czujesz, prawda? Łatwiej mi było ukrywać wszystko za zasłoną żartu. A kiedy pojawiła się Emily pomyślałem, że to dobry pretekst, żeby skłonić Cię do zazdrości. Chciałem się upewnić, czy coś... Tylko, że Ty wcale nie byłaś zazdrosna. Albo przynajmniej tego po sobie nie pokazywałaś. Potem powiedziałaś, że wracasz do Brazylii, więc zaakceptowałem Twoją decyzję. Myślałem, że jeszcze będzie dla mnie szansa. Tylko, że zupełnie zerwałaś ze mną kontakt. 
Paula, tęsknię za Tobą. Tęsknię jak cholera.
I bardzo Cię kocham. Nie wiem, jak mogłaś tego nie widzieć.
Nie chcę rozwalać Twojej rodziny. Może teraz jesteś jednak szczęśliwa. Na pewno masz piękne dzieci. Takie piękne, jak ich mama.
Nie bój się, nie przylecę. Nie zobaczę Cię już więcej. Ale musiałem to wszystko z siebie wyrzucić. I właściwie to nie wiem, czemu chcę, żebyś Ty wiedziała. Zwłaszcza, że teraz jest za późno. Powinienem był to powiedzieć jakieś dziesięć lat temu.
Ale teraz wreszcie wiesz.
Kocham Cię.
David

Przeczytałam trzy razy, a potem złożyłam kartkę. W międzyczasie wylałam litr łez. A taka już byłam stabilna emocjonalnie.
Boże.
Jak mogłam nie widzieć, że mnie kochasz? A jak ty mogłeś tego nie widzieć?
Nie umiem w to uwierzyć. 
Trudno. Zmarnowaliśmy życie. Oboje. To, co się teraz dzieje, to marny substytut tego życia. Ale tego już nie zmienimy.
Wiatr osusza moje łzy, powoli się uspokajam. A potem wstaję i wracam do domu. Do mojego męża i moich dzieci.
__________

To jest koniec, dziewczynki. I jest okropny. Tyle razy kusiło mnie, żeby zakończyć to zwykłym happy endem, ale dotrwałam z moim początkowym założeniem do końca. I wzorcowo spieprzyłam im życie.
Teraz będzie przerwa. Bo weny piłkarskiej brak - chociaż pomysł jest. Będę się starać czytać w miarę regularnie Wasze opowiadania. 
Jestem za to w świecie skoków narciarskich. I tu jakoś leci, więc jeśli ktoś ma ochotę - zapraszam :)
Do napisania!

piątek, 21 lutego 2014

Szesnasty, bo nadzieja to nic w porównaniu z upartością

Moja Brazylia. Moje slumsy, mój bród, smród i ubóstwo. Czy muszę ci mówić, jak ciężko było mi wyrwać się z tego? Nie muszę. Wiesz o tym. Zresztą i tak bym ci nie powiedziała. Czemu ktokolwiek miałby się nade mną użalać?
A przecież tak bardzo pomogła mi twoja mama. Najpierw zatrudniła mnie jako pomoc domową, a potem, gdy urodził się Abner, szepnęła słówko o mnie Marcie. I przez te wszystkie lata gdzieś tam przewijałeś się ty.
A teraz muszę z tego zrezygnować. Żeby zachować jakieś resztki godności nie odchodzę bez słowa wytłumaczenia. Jednak równocześnie nie mówię całej prawdy. Przecież nigdy nie przyznam się, że uciekam. Uciekam przed możliwością spotkania ciebie. Wiem, że zeżre mnie tęsknota, ale co mogę na to poradzić.
Zatrudniam się do pracy w sklepie. Nie jest to może szczyt marzeń, ale przynajmniej spokojnie starcza mi do pierwszego. Nie jest źle. Mam pracę, mieszkanie, mam co jeść, mam się w co ubrać... 
Okej, kogo ja oszukuję. Jest źle. Jest okropnie. Gdyby nie to, że w pracy zamieniam jakieś słowo z klientami, nawet nie miałabym do kogo otworzyć ust. A to jest naprawdę straszne. Chyba najgorsze.
Tyle, że czasem gadam na skejpie z Ludy. Stara się często ze mną kontaktować, ale zdaję sobie sprawę, że też ma swoje zajęcia, dziecko, męża. Dzięki niej wiem mniej więcej, co dzieje się w Londynie, jak tam Paula, czy wszystko w porządku. Zadaję mnóstwo pytań, ale - nigdy nie pytam o ciebie. Staram się zapomnieć, dzień po dniu. Powoli, ale konsekwentnie. Swoją drogą Ludy mi tego nie ułatwia, bo i tak zarzuca mnie gradem informacji o tobie.
Ty dzwoniłeś do mnie już sporo razy. Ale albo nie odbieram, albo szybko cię spławiam. Naprawdę dobrze mi to idzie. I chyba powoli zaczyna do ciebie docierać, że nie szukam kontaktu z tobą.
I tak mija mi dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem. Aż wreszcie jest lipiec. Nie wiem jak i kiedy się to stało. Czas zupełnie przeleciał mi między palcami. Praca, jedzenie i sen. Tyle.
A teraz... Teraz wy przyjedziecie... I jak mam się z tobą nie spotkać?
Bo wyleczyłeś się jakoś z tej kontuzji, zapewne przy wydatnej pomocy Emily, i jesteś w kadrze. Słyszałam gdzieś w radiu, że jesteście jednym z faworytów do mistrzostwa. No zapewne. Brazylia zawsze jest.
Na szczęście tego dnia, którego przylatujecie, jestem w pracy. Na mecze się nie wybieram, więc może będzie dobrze. Ale... przecież chciałabym się z wami zobaczyć. Albo chociaż z Ludy - na co zresztą ona mocno naciska. A ja nie mam serca jej odmówić. Umawiam się z nią o takiej porze, kiedy macie trening. Sprytne, no nie?
Wchodzę do kawiarni i widzę, że Ludy już czeka. Obok jej krzesła stoi dziecięcy wózek. A więc jest i Paula.
Cóż mogę powiedzieć o naszym powitaniu? Płacz i śmiech równocześnie. Tak naprawdę to chyba tylko tyle. Potem rozmowa, o wszystkim i o niczym, przerywana zachwytami nad małą Paulą. A potem Ludy przechodzi do rzeczy.
- To kiedy spotkamy się w czwórkę?
- W czwórkę? Słuchaj... To nie jest dobry pomysł.
- Paula, no błagam cię. Wiesz jak chłopaki za tobą tęsknią? A David to już w ogóle. Chodzi jak zbity pies.
- Proszę, nie namawiaj mnie - kręcę głową.
- Paula, no weź. Spróbujcie pogadać - naciska Ludy. - Ja wiem, co ty sobie ubzdurałaś... Ale ja myślę, że to nie jest tak, jak ci się wydaje. Ja sądzę, że Emily to jest tylko koleżanka Davida.
- Ludy, przestań, ok? Nie próbuj zmieniać mojej decyzji, bo zbyt wiele już poświęciłam, żeby teraz wrócić do punktu wyjścia.
- Ale...
- Nie - przerywam jej. - Powiesz chłopakom, że nie mam jak się z nimi spotkać i że dla ciebie ledwo znalazłam chwilę, dobrze? I przeprosisz ich ode mnie.
- Ale przecież...
- Proszę cię.
- Tak? - denerwuje się wreszcie Ludy. - I co - ze mną też tak po prostu weźmiesz i zerwiesz kontakt?
- Ludy, no przecież to nie tak...
- A jak? Kochasz Davida, ale boisz mu się o tym powiedzieć. I dlatego teraz uciekasz od nas wszystkich, chowasz się w jakiejś dziurze i żyjesz gorzej niż zakonnica!
- Nie krzycz, proszę. Tu są ludzie...
- Ale przecież to jest totalnie dziecinne...
- Wiem. Wiem. Naprawdę.
- To dlaczego tak robisz?
- Bo... - próbuję znaleźć właściwe słowa, ale chyba kiepsko mi to wychodzi. - Słuchaj, ja nie chcę cierpieć...
- A teraz co robisz?
- Teraz... - wybucham płaczem. W kawiarni, wśród ludzi, pewnie wzbudzając niemałe zainteresowanie.
Ludy obejmuje mnie ramieniem i uspokaja.
- No już dobrze... Przepraszam. Przepraszam cię. My po prostu strasznie za tobą tęsknimy...
- Ja za wami... też... - szlocham.
- Więc chodź ze mną na mecz. Wszystkie dziewczyny będą... Będzie super - przecież wiesz.
- Nie. Nie. Ludy, ja nie zmienię zdania. Przykro mi - ogarniam się jakoś, szukam chusteczki i powoli przywracam do porządku. - Słuchaj, ja już muszę iść. Serio.
- Jasne... Skoro musisz.
- Przepraszam cię, Ludy. Wszystkich was przepraszam.

I tak mijają mistrzostwa. Odpadacie w półfinale po koszmarnym meczu. Cholera. Tak bardzo chciałabym cię teraz przytulić i pocieszyć, bo wiem, że strasznie cierpisz. Ale nie mogę. Nie mogę.
Nie widzę się z tobą ani razu, choć nie wiem, jakim cudem się to udaje. Sama siebie zadziwiam, że potrafię mieć aż taką siłę woli. Ale jednak. Pewnie powiedziałbyś, że jestem dzielna i pocałował w czubek głowy. Trudno. Nie powiesz i nie pocałujesz.
__________

Wiem, jest uparta. Trudno. Każda moja bohaterka musi być uparta. A niektóre to już wyjątkowo.

piątek, 14 lutego 2014

Piętnasty, bo nadzieja umiera ostatnia

Więc to dziś. Już dziś. Wyjeżdżam. Raz na zawsze. Walizki spakowane, stoją przy drzwiach. Lot mam o pierwszej, więc nawet nie wiem, czy mnie odwieziesz, bo to przecież zaraz po zakończeniu twoich ćwiczeń. Może Ludy ze mną pojedzie? Nie wiem, co za różnica. Już wczoraj wymusiła na mnie obietnicę, że będę do nich dzwonić i pisać. Oczywiście, że będę. Przecież już tęsknię.
Jest ósma. Zbieram się i idę zjeść jakieś śniadanie. Staję w drzwiach kuchni i przeżywam spory szok. Widzę zastawiony stół, a przy stole siedzisz ty. Chwila. Która godzina? Ósma i siedem minut? Niemożliwe.
- Co ty tu robisz? - pytam totalnie zaskoczona.
- Przygotowałem śniadanie.
- I nie śpisz? Ósma jest.
- Jak widać.
- Nie wierzę - siadam naprzeciwko ciebie.
- No co?
- Co było w stanie obudzić cię o takiej porze?
- A jak myślisz? - uśmiechasz się i śmiesznie przekręcasz głowę.
- Nie myślę - mówię, jakkolwiek to nie brzmi.
- A. No to zmienia postać rzeczy. To ja ci powiem. Chciałem, żeby ci było miło.
O rany. Czy ty musisz być taki kochany? Zresztą nie, co ja gadam. Kiedy przychodzi Emily, hmm?
- No faktycznie miło - uśmiecham się zdawkowo. - To co my tu mamy?
Mimo wszystko śniadanie przebiega raczej w ciszy. Nie jestem zbyt rozmowna i zdaję sobie z tego sprawę. Nie chcę być. Nie pytam, czy wybierasz się ze mną na lotnisko, nie mówię, że będę tęsknić. Nie. Jestem twarda.

Wychodzę na ostatni spacer po Londynie. Siadam na ulubionej ławce w James Parku i w myślach podsumowuję wszystko, co mnie tu spotkało - i równocześnie żegnam to. Godzinka wystarcza na wyciszenie i uspokojenie. Wiem, że robię dobrze.
Gdy wracam do domu spotyka mnie małe zaskoczenie - mówisz, że jedziesz ze mną na lotnisko. Okej. Dam radę i z tym. Ale kiedy otwierają się drzwi i na szyję rzucają mi się Ludy z Oscarem - to już za dużo. Czuję łzy czające się pod powiekami. Gęsto mrugam, udaje mi się je powstrzymać. Przecież mam być twarda. Jestem twarda.

Na lotnisku jest wyjątkowo mało ludzi, z tego co pamiętam, kiedy tu przylatywałam było strasznie tłoczno. A dziś mogę na spokojnie wszystko zrobić i jeszcze raz was uściskać.
Najpierw Ludy.
- Więc pamiętaj, kochana, że masz dzwonić. Dzwonić, pisać, nie wiem, cokolwiek. Okej? Obiecaj mi.
- Obiecuję - kiwam głową.
- No. A ja tam do ciebie przylecę za jakiś czas, jak się jakoś ogarnę z Paulą, jasne?
- No pewnie. Przyślij mi czasem jakieś jej zdjęcie... dobrze?
- Dobrze, kochanie. Ale może jednak... kiedyś...
- Nie - kręcę przecząco głową. - Nie, Ludy. Już o tym rozmawiałyśmy, pamiętasz? Nigdy.
Mocno mnie przytula i szepcze słowa pocieszenia. Te, których ty i Oscar macie nie słyszeć. A kiedy odsuwamy się od siebie, widzę, że już jest cała rozmazana od łez.
- No i co robisz, kochana? - uśmiecham się delikatnie. - Oscar, ogarnij ją jakoś.
- Już, już - śmieje się i całuje Ludy w czubek nosa. - Przecież i tak ją kocham. A teraz ty chodź tu do mnie - przyciąga mnie i przytula.
- Ej, bo żona będzie zazdrosna - próbuję żartować, ale nikt sobie z tego nic nie robi.
- Akurat. Jeśli już to o ciebie. Widzisz w jakim jest stanie? A przecież nie za mną tak tęskni.
- Okej, poddaję się.
- No właśnie. Trzymaj się tam jakoś, okej? I odwiedź nas szybciutko - Oscar całuje mnie w policzek.
I teraz pora na ciebie.
Podchodzisz i po prostu mnie przytulasz. Mocno, mocno. Stoisz i nie wypuszczasz mnie z ramion. Długo. I teraz to już nie tylko Ludy płacze. O, taka jestem twarda. Odsuwasz się troszeczkę i całujesz mnie. Ten ostatni raz. Ostatni raz, który zapamiętam na zawsze. Taki wyjątkowy. Jak jeszcze nigdy.
A potem mówisz zachrypniętym głosem:
- Musisz już iść.
Muszę. Pewnie, że muszę.
- Tak.

Siedzę w samolocie. Lecę. Do Brazylii. Już po wszystkim. Teraz życie będzie już inne. Już na zawsze.
A przecież wystarczyłoby jedno twoje słowo. Jedno słowo. I zostałabym. Bo taką mam silną wolę. Ale ty nie chciałeś. Ty potrafisz tylko mnie przytulać i całować. I tyle. Więc to już koniec. Już na zawsze.
__________

Wiecie, wbrew pozorom ten rozdział nawet względnie mi się podoba. Tak sobie założyłam - że tak to właśnie ma wyglądać.

piątek, 7 lutego 2014

Czternasty, bo nadzieja dobrze dogaduje się z alkoholem

A więc nadchodzi dzień twoich urodzin. Szykuje się melanż stulecia. Bardzo dobrze. Rób sobie, co tylko chcesz. Mnie to mało interesuje. Ja muszę ci jedynie złożyć życzenia. 
- David... - pukam do drzwi twojego pokoju. 
Zbliża się godzina dziesiąta, mógłbyś już wstać. Ale nie. Tobie się nigdy nie chciało nastawiać budzika na chociażby ósmą. Więc tym bardziej nie teraz, kiedy masz kontuzję i nie wybierasz się na trening. Ale zaraz - przecież za chwilę przyjdzie Emily i zastanie cię w samych bokserkach. O nie! Na to to ja na pewno nie pozwolę.
- Wstawaj, śpio...chu - wparowuję do twojego pokoju, z rozpędu dokańczając rozpoczęte zdanie.
Bo ty już wstałeś. I to ja, nie Emily, zastaję cię w samych bokserkach.
- Czyli już nie śpisz...
- Jak wiii...dać - ziewasz rozdzierająco. - Stało się coś?
- Eee... co? Nie. Nic. Obudzić cię chciałam - człowieku, ubierz ten pieprzony podkoszulek, bo się skupić nie mogę. 
- Aaa... No to się spóźniłaś chwilkę. Ale za to możemy sobie zjeść jakieś sympatyczne śniadanko, hmm?
- No... możemy.
- Okej, daj mi pięć minut. A! - zatrzymujesz mnie jeszcze. - Nie obraziłbym się na jajecznicę.

Pochłaniasz jajecznicę. Jajecznicę, trzy bułki z szynką, dwa kubki kawy i kawałek - tfu! - kawał szarlotki. I jak to jest możliwe, że ty masz takie boskie ciało?
Dobra, nieważne. Zajmijmy się prezentem, bo zaraz tu ta lalunia przyjdzie. Kurde, ja właściwie do niej nic nie mam, nawet mogłabym ją polubić gdyby nie... No właśnie. Cholera.
Tak. No więc ja uznałam, że ty masz wszystko - a to, czego nie masz, to tylko dlatego, że nie chcesz, bo i tak cię na to stać. Więc zrobiłam kolaż zdjęć. Coś takiego bardziej sentymentalnego. Ty, ja, Abner, Oscar i Ludy. Ty lubisz takie rzeczy.
- Davidku... Zaraz wracam, okej? - mówię i wychodzę, a po chwili wracam z ogromną kartką z brystolu całą wyklejoną zdjęciami. Chrząkam i czekam, aż na mnie spojrzysz.
- Ponieważ właśnie przybył ci kolejny roczek, to chciałam ci złożyć życzenia. Żebyś był dalej taki zakręcony i zadowolony z życia jak jesteś teraz. Żeby z twoim kopytkiem było dobrze i żebyś wykurował się na Mistrzostwa Świata i potem je wygrał. A że jesteś już bardzo, bardzo stary, to mam dla ciebie prezent, który ci może trochę przypomni, jak to twoje życie do tej pory wyglądało. Proszę. 
Bierzesz w ręce kolaż i szeroko się uśmiechasz. Oglądasz wszystko po kolei, po czym delikatnie odkładasz na stół. 
- I jak? - pytam. 
- To jest piękne. Dziękuję - szepczesz i mocno mnie przytulasz.
Tak, tak właśnie powinno być - mówi twoje serce. Słyszę dokładnie jego bicie przy swoim prawym uchu. Jest tak dobrze.
I wtedy rozlega się dzwonek do drzwi. 
Cholera jasna. 
Przecież wiadomo, kto to.
- Idę otworzyć - mówisz i rozluźniasz uścisk.
Po chwili słyszę w przedpokoju dwa głosy. Jeden ciepły, ukochany, drugi - szczerze znienawidzony. A potem po prostu idę na górę.

Dzień mija mi na nicnierobieniu. Wieczorem za to świetnie odnajduję się w roli odźwiernego. Chyba z pięćdziesiąt osób przychodzi na twoją imprezę urodzinową. A taka na przykład Emily jak przyszła rano, to została do teraz. A niech siedzi. Niech się tu nawet wprowadzi. Zaraz po mnie pusty pokój zostanie, to akurat w sam raz.
Podchodzę do stolika i robię sobie drinka. Akcję upijanie uważam za rozpoczętą. 
Po jakimś czasie dosiada się do mnie Cesar Azpilicueta. Ja już z nim chyba kiedyś gadałam. Nie wiem zresztą. Wszystko mi się już myli. Zaczyna jakiś tani podryw, ale nie mam o to do niego pretensji. Każdy szuka drugiej połówki, no nie? Chociaż osobiście radziłabym mu zagadać do kogoś trzeźwego. Po jakimś czasie przepraszam go i idę na górę. Znaczy - wspinam się, wczołguję - jakkolwiek tego nie nazwiemy, w każdym razie udaję się do swojego pokoju. A potem kładę się na łóżku i zasypiam jak małe dziecko.
__________

Tracę ostatnio serce do tego opowiadania. Chyba dlatego, że tak im taki scenariusz wydarzeń zaserwowałam.

piątek, 24 stycznia 2014

Trzynasty, bo nadzieja nie zwalnia z myślenia

No co jest? Zatkało cię? Stoisz, milczysz, a oczy ci prawie wyszły na wierzch.
- Dlaczego? - pytasz wreszcie. 
Mam ci powiedzieć, dlaczego wracam do Brazylii? Przyznać, co tak naprawdę czuję? W życiu.
- Jesteś już w dobrej formie. Dasz sobie radę - to przecież też jest część prawdy. Jakby nie było - miałam się tu tobą opiekować.
- No tak... Pewnie tęsknisz już za domem, co?
Błagam cię. Za jakim domem? Za tą klitką, której funkcja ogranicza się do zapewnienia mi miejsca, gdzie mogę się przespać? Przecież ja bardziej przywiązana jestem do twojego domu i twojej rodziny. To tam spędzam prawie każdą godzinę mojego życia, zajmując się Abnerem. A więc tak, właściwie faktycznie można powiedzieć, że tęsknię za domem. 
- Trochę tak. Wiesz, myślę, że już koniec tych wakacji. Pora wracać do pracy.
- Rozumiem.
I tyle. Tyle. Koniec. Koniec rozmowy. Mogę już wyjść? Chyba tak. Wstaję, chwytam za klamkę, ale zatrzymuje mnie jeszcze twój głos.
- Paula...
- Tak?
- Słuchaj... emmm... Czy... Kiedy lecisz?
Dobre pytanie. Sama jeszcze nie wiem.
- W przyszłym tygodniu - odpowiadam. Po co to przeciągać.

Wchodzę do mojego pokoju i zaczynam się pakować. Tak trzeba.
Przez moment mój wzrok zatrzymuje się na wyciętym dawno temu z jakiejś gazety zdjęciu, podróżującemu ze mną wszędzie, a spoczywającemu aktualnie między ubraniami. To już pewnie z pięć lat. Ty tu masz jeszcze krótkie włosy. Ale przecież nie to jest tu istotne. Istotne jest to, że na tym zdjęciu my się całujemy. To był chyba pierwszy raz, kiedy na takim wyskoku przyłapali cię paparazzi. Wyczuj ten sarkazm. Przecież zawsze tak bardzo się przed nimi chowasz. Ile jeszcze później było takich akcji... Nie idzie tego zliczyć. Zresztą nieważne. To już się więcej nie zdarzy. Nigdy. Całuj sobie Emily.
Włączam laptopa i wyszukuję połączenia do Brazylii. Tak. Dokładnie za tydzień. Dwudziestego drugiego.
Ale moment... to przecież twoje urodziny. Bardzo nie chcę na nich być. Spodziewam się standardowo ostrej imprezy. No i Emily oczywiście. 
Tylko, że to byłoby chamskie i nie w porządku, gdybym się tak po prostu zwinęła, zwłaszcza że w moje urodziny ty zachowałeś się cudownie. 
No więc nie wtorek. Może środa? Nie. Bo przecież jak się upiję do nieprzytomności, żeby na was nie patrzeć, to następnego dnia będę mieć kaca max. Czyli czwartek, tak? No cóż, zdaje się, że to będzie dobre rozwiązanie.
Dobrze. Czwartek, dwudziestego czwartego kwietnia.
Schodzę na dół, do kuchni, żeby zjeść jakiś obiad. Ale po prostu siadam przy stole i opieram głowę na rękach. Boże. Mam tydzień na jakieś w miarę ogarnięcie się, a siedzę i nic nie robię. Jak nie ja. 
Nagle podskakuję jak oparzona, bo ktoś obejmuje mnie ramieniem. Ktoś. Wiadomo przecież - kto. Nawet nie wiem, kiedy się tu pojawiłeś. Ale siedzisz koło mnie i po prostu tulisz do siebie. I przytulasz policzek do mojego czoła. I jesteś. Po prostu jesteś. A to najważniejsze. 
A ja co? Ja ryczę. Oczywiście. Jestem beznadziejna. No bo przecież co takiego się dzieje? Po prostu wracam do Brazylii, no nie? Istnieją telefony, internet. Będzie dobrze.
- Ty mały głupku - szepczesz.
- Co? - pytam płaczliwie.
- A nic, nic... Nie rycz już, bo cała zapuchniesz.
- Co za różnica.
- No bardzo duża. Szkoda by było takiej ładnej dziewczyny.
- Proszę cię...
- A nie, nie. To ja cię proszę - uśmiechasz się, zaglądając mi w twarz. 
- Okej, już się ogarniam - wstaję i wychodzę.
Bo przecież jeszcze chwilę tu posiedzę, a zmienię zdanie i zostanę w Anglii.
__________

To jak, myślicie, że zostanie?

piątek, 17 stycznia 2014

Dwunasty, bo nadzieja nie wystarcza, by być szczęśliwym

Teraz wszystkie dni są praktycznie takie same. Przychodzi twoja urocza pani rehabilitantka, ty dzielnie ćwiczysz i wierzysz, że zdążysz do Mistrzostw Świata. Czasem odwiedzają nas Ludy i Oscar, czasem my idziemy do nich. Wybieramy się też na mecze Chelsea.
I tak sobie żyjemy. Jak małżeństwo z długoletnim stażem. Prawie. Czasem się tylko zastanawiam, czemu ja kiedyś narzekałam - przecież nie było jeszcze Emily.
A teraz jest. I to mnie traktuje jak intruza.
Dopiero wyszła - uśmiechnięta i zadowolona - tak jak zawsze. Mógłbyś chociaż zetrzeć tę szminkę z policzka. Ale nie - przysiadasz się do mnie, radosny jak skowronek, przejmujesz pilota i przełączasz z jakiegoś durnego programu muzycznego, którego nawet, tak szczerze mówiąc, nie oglądałam, na mecz Arsenalu czy jakiegoś innego Liverpoolu ze stwierdzeniem, że teraz pora na coś ciekawego. A oglądaj sobie, proszę bardzo. I tak do tej pory umierałam z nudów, więc mogę umierać dalej. Ja tak nawet nie potrafię żyć - muszę mieć coś do roboty, jakieś obowiązki... A tutaj? Plazma na pół ściany (w której nawet nie leci nic ciekawego), wygodna kanapa i chipsy. Ewentualnie bilard albo jakaś kretyńska konsola. Tak się w ogóle da przez całe życie?
Zmieniłeś się. Chyba. Ja akurat nie mogę tego stwierdzić, bo nie potrafię spojrzeć na ciebie racjonalnie i obiektywnie. Problem polega chyba na tym, że kiedyś zachowywałeś się bardzo podobnie, ale byliśmy, o ironio, dużo bliżej siebie niż teraz, gdy razem mieszkamy. Ja już cię po prostu kompletnie nie rozumiem!
Ubieram kurtkę, buty i wychodzę. Chyba zwariuję, jeśli nie wieje wiatr. Bo wiatr to jedyna rzecz, która daje mi poczucie wolności. U nas kwiecień jest zupełnie czymś innym niż tutaj. Ale muszę przyznać, że tu, w Londynie, jest piękny. Idę przed siebie, tam, gdzie mnie nogi poniosą.
I niosą mnie do Ludy.
Wita mnie z uśmiechem na ustach, a ja przeżywam lekki szok. 
- Jesteś brunetką!
- Brunetką, szatynką czy jak to się tam nazywa, ale tak. Wracam do naturalnego koloru.
Kolor, nie kolor, ale wygląda kwitnąco. Radosna, zadowolona z życia, żona i młoda mama. Patrzę na nią z zazdrością - tak wygląda kobieta szczęśliwa.
Chyba jestem straszliwie konserwatywna. Moim marzeniem naprawdę jest dom i gromadka dzieci. I ty. Nie muszę być sławna ani bogata. Czyli, jakby nie patrzeć, nie pasuję do ciebie.
Ludy wprowadza mnie do salonu, wyposażonego w dodatkowy element dekoracyjno-użytkowy, mianowicie - łóżeczko Pauli. Siadamy przy kawie i zaczynamy rozmawiać. W całym domu jesteśmy tylko my trzy - Oscar ma trening. No i dobrze. Nie tęsknię za męskim towarzystwem.
Zwierzam się z moich planów. Komuś wreszcie muszę. A przecież nie tobie. Tobie ja je po prostu ogłoszę.
Ludy nie jest przekonana, ale stara się mnie zrozumieć. Taka po prostu jest.
Ta rozmowa dużo mi daje. Do ciebie wracam już spokojniejsza. Będzie mi ciężko, ale dam radę. Nie mam innego wyjścia.
Przeszukuję ten cały ogromny apartament, ale znajduję cię dopiero w twojej sypialni. Śpisz. Cholera. To jest najbardziej rozczulający widok świata.
Przysiadam się na twoje łóżko i szturcham w ramię. Raz, drugi, trzeci, piąty, dziesiąty. W końcu się budzisz.
- O, cześć.
- Cześć. Słuchaj, musimy pogadać.
- Stało się coś?
- Nie... Ale muszę ci coś powiedzieć.
- Okeeej - siadasz po turecku i wpatrujesz się we mnie, ale ja jestem zadziwiająco twarda i nie opuszczam wzroku.
- Wracam do Brazylii.
__________

Przepraszam Was za ten rozwój wydarzeń. Naprawdę. Ale tak musi być.

piątek, 10 stycznia 2014

Jedenasty, bo nadzieja czasem powraca

- Paulaaa!
Tak, ja wiem, wiem. Nie znosisz spóźniania się. Ale spokojnie - ja też. Już wychodzę z tej łazienki.
- Co się tak rzucasz, już jestem gotowa - uśmiecham się, otwierając drzwi.
- Boże...
- Co?
- Jaka ty jesteś śliczna...
No tego to się nie spodziewałam. Spuszczam wzrok z zakłopotaniem. Owszem, zdaję sobie sprawę z tego, że wyglądam nie najgorzej, ale przecież ty nigdy, nigdy nie powiedziałeś mi żadnego komplementu.
- Oj, bo się zarumienię - macham na wszystko ręką i chcę cię wyminąć, ale zastawiasz mi drogę.
- Już to zrobiłaś.
- Akurat.
- Uhm... - nachylasz się nade mną i zbliżasz swoje usta do moich. Ale w tym momencie dzwoni telefon. - Niech to szlag! Po co ten Oscar dzwoni? I tak za chwilę się zobaczymy - mówisz, naciskając zieloną słuchawkę. - No cześć, co jest?... Nie no, zaraz wychodzimy... No dobra... No... To cześć... Czekają na nas - mówisz, chowając telefon, a po chwili siedzimy już w taksówce, która zawozi nas do kościoła.
Ty byś już chciał prowadzić samochód, ale ja ci nie pozwalam. Owszem, kule jakiś czas temu praktycznie poszły w odstawkę, ale do końca twojej rehabilitacji wciąż jeszcze, niestety, bardzo długa droga. A nawet kiedy ona się skończy, twoja urocza Emily najprawdopodobniej wciąż będzie cię odwiedzać. Albo ty ją. Wszystko jedno. Współpraca układa wam się wyśmienicie.
- Ludy, przepraszam, to przeze mnie - tłumaczę się od razu po przyjeździe.
- Spokojnie, jeszcze mamy chwilkę. To tylko tatuś pedant się uaktywnił, bo przecież dla jego córeczki wszystko musi być idealnie.
- Żono...
- No już, już, kochanie... Nie złość się.
- Ja się nie złoszczę, ja tylko...
- No to świetnie. Wchodzimy?
Ano wchodzimy. Chrzciny jak chrzciny. Każdy był, każdy widział. Ale pierwszy raz jestem matką chrzestną. Mam dwadzieścia pięć lat, a jakoś do tej pory nie było takiej okazji. Cóż, jestem z domu dziecka, zwyczajnie nie mam rodziny. Mam tylko Ludy i Oscara. I ciebie. A przynajmniej miałam.
A to dzieciątko jest takie śliczne, takie kochane. I nawet nie płacze. Maleńka Paula. Niezmiennie mnie to rozczula. Oscar i Ludy szczęśliwi, ty elegancki, ja - jeśli wierzyć twoim słowom - też wyglądam całkiem nieźle. Naprawdę musimy tworzyć razem przyjemny obrazek. Na to jedno popołudnie jesteś... no nie mogę powiedzieć, że mój, ale jednak choć trochę bardziej będziesz skupiał swoją uwagę na mnie niż na tej twojej rehabilitantce.
I tak jest. Jest cudownie. Siedzimy, śmiejemy się, obejmujemy. Jak kiedyś. Ludy z Oscarem i ja z tobą. Pełnia szczęścia. Pełnią szczęścia jest też dla mnie oglądanie z tobą filmu albo łaskotanie cię, albo ciągnięcie za włosy - a nawet spadanie z łóżka. Wszystko - byleby z tobą. Opuszczam was na chwilę i podchodzę do kołyski Pauli. Wygląda jak taki mały Oscar. Jest przeurocza. Biorę ją na ręce i delikatnie tulę do siebie. Całuję w tę maleńką łapkę z mikroskopijnymi paznokietkami. I wtedy pojawiasz się ty. Jak to robisz, że zawsze zjawiasz się nie wiadomo kiedy i nie wiadomo skąd?
- Do twarzy ci z nią - mówisz z delikatnym uśmiechem.
- Tak? - odpowiadam tym samym.
- Dwie piękne Paule. Może to imię po prostu warunkuje, że dziewczyna, która je nosi, jest śliczna? - spoglądasz mi głęboko w oczy.
- Może - nachylam się nad kołyską i ostrożnie kładę w niej dziewczynkę, a gdy znów się prostuję, ty już stoisz wprost obok mnie. I już. Twoje oczy, twoje usta. Naokoło nas ludzie, gwar, zabawa - ale to w tym momencie nie ma żadnego znaczenia. A potem odsuwasz się ode mnie i uśmiechasz. Tak jak tylko ty potrafisz.
- Stęskniłem się za tym - stwierdzasz, a ja już sama nie wiem, co o tym myśleć. Znowu się nabijasz czy może jednak nie?
- Za czym?
- No - za całowaniem. Lubię cię całować.
Aha. Czyli jednak się nabijasz. Świetnie. Mam po prostu ochotę strzelić cię w twarz. Dobrze. Nigdy więcej. Tak będzie po prostu najlepiej. I chyba zaczynam coraz bardziej utwierdzać się w słuszności mojej decyzji. Trudno. Tak musi być.
__________

Witam, witam ;) Jak zwykle nawalam, wiem. Nadrabiam u Was stopniowo, także proszę Was o cierpliwość. No i zastanawiam się jak odbieracie dzisiejsze numery Davida ;)