Szlag mnie trafia. Regularnie. Od poniedziałku do niedzieli w godzinach od dziesiątej do trzynastej.
No bo przecież Emily jest taka sympatyczna i nawet w weekendy do ciebie przychodzi. No chyba łaski nikomu nie robi. Jakby nie było - płacisz jej za to.
Co wy tam do cholery wyprawiacie? To się rehabilitacja nazywa? Ciekawe, że ciągle tylko jakieś chichranie słyszę. No tak, zapomniałam, że oprócz tego, że jest miła, jest też ładna i ma świetne poczucie humoru. Zajebiste, kurwa.
Codziennie to samo. Codziennie. Ale dziś to już przechodzisz sam siebie. Bo po wyjściu twojej sympatycznej pani rehabilitantki informujesz mnie, że mam ci pomóc wybrać ciuchy, bo umówiłeś się z nią na siedemnastą. Tak jest, informujesz. To w żadnym wypadku nie jest prośba.
- Nie mogę. Też się dziś umówiłam - stwierdzam, nawet dobrze się nie zastanawiając, co ja właściwie pieprzę.
- Tak? Z kim?
- A co ty taki ciekawy? Grunt, że nie mam czasu ci pomóc, to cię powinno bardziej interesować.
Skończyły się głupie żarciki i wspólne wygłupy. Tego już między nami po prostu nie ma. Nie ma. Twoja rehabilitacja wszystko zmieniła. A ściśle mówiąc - twoja rehabilitantka. Jest idealna. Nie jestem w stanie z tym dyskutować. Poza tym po prostu widzę, że ci się podoba. I że coraz lepiej się dogadujecie.
Czy w tym mieście jest ktoś, z kim mogłabym się spotkać? Skoro wmówiłam ci, że się umówiłam, to faktycznie dobrze by było pójść do kina albo na jakąś inną kawę.
Nie. Nie ma. Pozostaje mi szwendanie się po parku. Ubieram kurtkę, czapkę, szalik. Boże drogi, to jest paranoja. Ja słońca potrzebuję. Z Brazylii w końcu jestem. A tu jest jakaś Antarktyda.
Siadam na ławce i wtulam nos w szalik. Kocham cię, człowieku. Nie potrafię bez ciebie żyć. Ale chyba pora się nauczyć. Ty sobie po prostu śpisz, jesz, oddychasz, podrywasz dziewczyny i nic cię to nie obchodzi.
Po pewnym czasie przysiada się do mnie jakiś facet. Oczywiście najpierw grzecznie pyta czy można - tacy to dżentelmeni w tym Londynie są. Niezłe ciacho, nie powiem, że nie. Ale ma jedną podstawową wadę - nie jest tobą. Siedzę, słucham jak się produkuje i po piętnastu minutach zwyczajnie gościa spławiam. Nie wiem, nie potrafię flirtować, a nawet gadać z facetami i zawierać nowych znajomości. No trudno. Taka już jestem.
Wracam do domu. Ciebie oczywiście jeszcze nie ma. Wiem, co mam zrobić. A po twoim powrocie jeszcze bardziej się w tej decyzji upewniam. Jednak nie zdążam nawet nic powiedzieć, bo dzwoni twój telefon.
- Co?! - krzyczysz, a za chwilę rozłączasz się i mówisz - Ludy rodzi. Jedziemy!
W szpitalu spotykamy się z Oscarem. Dobrze, że tam jest, choć przecież trudno żeby go nie było. Ale dobrze dla nas, bo przynajmniej ktoś pomaga nam w prowadzeniu rozmowy. Kto by podejrzewał, że potrzebujemy interwencji osoby trzeciej?
W pewnym momencie uderza mnie fakt, że wcale niekoniecznie Oscar powinien siedzieć tutaj z nami na korytarzu.
- A ty nie chciałeś może być przy narodzinach swojego dziecka?
- Chciałem - Oscar wyraźnie się peszy. - Ale jestem tchórzem. Jak tam wszedłem i prawie zemdlałem, to mnie wyprowadzili. Jeszcze zanim wy przyjechaliście.
Usiłuję ukryć uśmiech, ale David nie ma takich oporów. Nabija się z Oscara aż miło, a tamten jest tak zestresowany, że nawet nie oponuje. Wreszcie ja też przestaję gryźć się w język.
- Ciekawe czy ty byłbyś taki odważny, gdybyś miał asystować przy narodzinach swojego dziecka.
- Tego pewnie szybko nie sprawdzimy.
- Nigdy nie wiadomo.
Po kilku godzinach oczekiwania, paru wypitych kawach i batonach z automatu wreszcie lekarz oznajmia nam piękną wiadomość. Jest dziewczynka. Oscar wchodzi na salę, z nadzieją, że tym razem nie zemdleje. A my w tym czasie siedzimy. I nawet się do siebie nie odzywamy. Kiedyś... kiedyś to by było nie do pomyślenia. Teraz to na porządku dziennym. Bo nie wiem, o czym mam z tobą rozmawiać. Pytać o twoją randkę? Czy opowiadać o swojej, której nie było?
Dopiero po przeniesieniu Ludy i maleństwa na salę poporodową możemy ją zobaczyć. Nie jesteśmy przekonani czy to dobry pomysł, ale Oscar twierdzi, że sama Ludy nas zaprasza. Wchodzimy więc do środka. Młoda mama, bardzo wyczerpana, ale też bardzo szczęśliwa, leży w łóżku i trzyma w ramionach maleńką kruszynkę. Są śliczne. Obie.
- Zostaniecie oczywiście rodzicami chrzestnymi naszej Pauli, prawda? - mówi Ludy i uśmiecha się delikatnie.
Ona mi to już kiedyś sugerowała. Tak. I imię również. Mrugam gęsto, by ukryć wzruszenie. Nie potrafię jej odmówić. Ty zresztą też. A więc cóż - muszę odłożyć moje plany na później.
__________
Znowu nawalam. Nie dość, że mam u Was zaległości, to ten rozdział był pisany na szybko, a następny pojawi się dopiero po Nowym Roku.
A na razie: Wesołych Świąt!